Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
16 kwiecień 2024

Moja uczelnia Akademia Górniczo-Hutnicza

W czerwcu 2009 roku odbyła się uroczystość powtórnej – po 50 latach – immatrykulacji studentów rocznika 1959/60 Wydziałów: Górniczego, Geodezji i Geologiczno-Poszukiwawczego AGH zorganizowana przez nieocenioną dr inż. Krystynę Norwicz. Nie mogąc wziąć udziału w tej podniosłej uroczystości spotkałem się z dawnymi kolegami z lat studiów na sympatycznym wieczorze zorganizowanym przez mgr. inż. Tadeusza Odrobińskiego w Czeladzi w dniu 10 października 2009 roku, gdzie podzieliliśmy się wspólnie naszymi wspomnieniami z lat studiów oraz późniejszych. Na kanwie tych wspomnień powstał poniższy tekst.

Wydział Elektrotechniki Górniczej i Hutniczej AGH

Pierwsze odbiorniki radiowe budowałem już w szkole podstawowej, zaczynając od najprostszej modulacji fal radiowych przy pomocy ostrza stalowego w kontakcie z kryształem galeny. Zainteresowania te kontynuowałem w gimnazjum, konstruując dalsze odbiorniki, tym razem lampowe. Wszelkie urządzenia elektryczne nie miały dla mnie tajemnic, budowałem, naprawiałem i przerabiałem ich wiele, nie bojąc się kontaktu z siecią niskiego napięcia. Naturalną konsekwencją moich zainteresowań był wybór elektrotechniki jako kierunku studiów.

Ponieważ od dziecka sąsiadowałem z AGH, której kolejne budynki wyrastały „na moich oczach”, wybór w sposób naturalny padł na tę uczelnię. Dom, w którym mieszkałem przez kilkadziesiąt lat, przy ulicy Czarnowiejskiej 32 najpierw niszczał stopniowo znalazłszy się w administracji AGH, po wysiedleniu dotychczasowych mieszkańców, a wreszcie dosłownie na moich oczach zniknął był z powierzchni ziemi ustępując miejsca pod parking.

Egzaminy wstępne na Wydział Elektrotechniki Górniczej i Hutniczej potraktowałem „ulgowo”, nie uczestnicząc w kursach przygotowawczych mając zaufanie w swoje umiejętności i wiedzę wyniesioną z renomowanego krakowskiego liceum. Z trudem dostałem się na ten „oblegany” przez kandydatów kierunek. Niepomny doświadczeń z egzaminu wstępnego studia również traktowałem nazbyt lekko. Nie miałem zbyt wiele czasu na studia, gdyż prowadziłem drużynę harcerską. To zajęcie tak mnie okupowało, że niewiele czasu pozostawało mi na inne obowiązki, w tym i na naukę.

fot. arch. Wojciecha Biedrzyckiego

W grupie studenckiej, do której mnie przydzielono, było trzech kolegów z mojej szkoły: Andrzej Bujas, Janusz Ciołczyk i Staszek Wittek. Szybko zaprzyjaźniłem się z Henrykiem Kubotem, z którym zdawałem egzamin wstępny (został on harcerzem w prowadzonej przeze mnie drużynie) oraz z Andrzejem Białeckim, z którym poczułem bliskość z powodu zbieżności pewnych cech charakterologicznych. Mieliśmy jednego kolegę z Bułgarii – 32-letniego Lozana Petrova, z którym tworzyłem zespół ćwiczeniowy z fizyki (co nam obu na dobre nie wyszło, bo Petrov z wielkim trudem posługiwał się językiem polskim, ja zaś nie zawsze miałem czas, aby ćwiczenia odrobić). Nie wiem już teraz czy Nguien, nasz rówieśnik z Wietnamu, był w naszej grupie. Dość, że zapamiętałem go „przyssanego” do stołu kreślarskiego i nie dającego się usunąć przez prowadzącego zajęcia z rysunku technicznego z powodu nie zaliczenia poprzedniego semestru. W grupie były dwie dziewczyny: Danka Zwierzyńska (późniejsza żona Staszka Wittka) oraz Basia Staniszewska. Z innymi kolegami miałem słabszy kontakt, gdyż nie prowadziłem „życia towarzyskiego” poza harcerstwem, zapamiętałem następujących: Bogdan Białek, Jan Cudak, Józef Duda, Józef Gajewski (zwany Pan Gayo), Andrzej Kasprzyk, Czesław Łaksa (późniejszy mistrz Polski i trener judo), Andrzej Migacz, Leszek Podermański i Wiesiek Wantuch. Polubiłem przedmioty wymagające pewnej sprawności manualnej i wyobraźni przestrzennej jak: rysunek techniczny i geometria wykreślna. Zajęcia z rysunku technicznego prowadził mgr inż. Bernatowicz. Od pierwszych zajęć przypadliśmy sobie nawzajem do gustu. Ja zawsze nosiłem ze sobą ostry scyzoryk, pozwalający na piękne zaostrzenie ołówków, on zaś nie szczędził mi publicznych pochwał. Nic więcej nie było trzeba, abym przy odrobinie staranności zaliczał kolejne rysunki. Jedna z prac polegała na przedstawieniu fragmentu pompy (bodaj dławika), składającego się z kilkunastu części, w formie rysunku zestawieniowego w rzutach. Integralną częścią rysunku była tabelka opisowa z poszczególnymi częściami. Ponieważ nie umiałem nazwać trzech części, zostawiłem niewypełnione miejsca w tabelce. Asystent nie sprawdzając nawet poprawności rzutów, nakreślił trzy ogromne „faje” swoim nieubłaganym, czerwonym ołówkiem przy tabelce. Chyba nie muszę dodawać ile wysiłku i pomysłowości kosztowało mnie usunięcie z bristolu tych nieszczęsnych znaków działalności asystenta. W puste miejsca zaś wpisałem: szpejo, żdinks i wichajster. Życzliwy mi pan Bernatowicz tym razem, po pobieżnym zlustrowaniu arkusza tym samym czerwonym ołówkiem napisał 5,0 (bdb). Z matematyki kulałem. Wykładał ten przedmiot prof. Włodzimierz Wrona, kierownik Katedry Matematyki II, Katedrą Matematyki I kierował prof. Stanisław Gołąb. Na przeszklonych drzwiach uchylnych do korytarza, gdzie mieściły się obie katedry ktoś umieścił karteczkę z przestrogą: NIE WCHODŹ TUTAJ CZŁOWIEKU SZALONY, BO CIĘ ZADZIOBIĄ GOŁĄBY I ZAKRACZĄ WRONY! Ćwiczenia z tego przedmiotu prowadziła mgr Barbara Główczyńska, która szybko się z całą grupą zaprzyjaźniła (urządziliśmy nawet kulig, w którym wzięła udział), co nie przyczyniło się (przynajmniej w moim przypadku) do pogłębienia wiedzy matematycznej. Podobnie miała się sprawa z fizyką, którą wykładał prof. Jerzy Massalski. Ćwiczenia rygorystycznie prowadził mgr inż. Jerzy Niewodniczański. Ponieważ dałem pierwszeństwo przygotowywanemu obozowi harcerskiemu przed kilkoma przedmiotami egzaminacyjnymi z II semestru, byłem zmuszony ten semestr powtórzyć.

Jesień i zimę spędziłem pracując w Przedsiębiorstwie Geofizyki Przemysłu Naftowego, początkowo w charakterze pomocnika wiertacza przy wierceniach małośrednicowych dla celów badań sejsmicznych średniej prędkości, później zaś jako elektryk konserwator w warsztacie remontowym geofonów.

W powtarzanym semestrze letnim moje podejście do nauki przedmiotów ścisłych nie wiele się zmieniło. Z matematyką byłem znowu „na bakier”, gdyż na zajęcia chodziłem nieregularnie. Ćwiczenia z fizyki uczciwie zaliczyłem u mgr. Niewodniczańskiego. W nowej grupie studenckiej czułem się trochę obco, z nowych kolegów zapamiętałem: Andrzeja Leśniaka – brata Jasia (harcerza w mojej drużynie) oraz Jana Orskiego, z którym „dłubałem” urządzenia elektroniczne na bazie tranzystorów. Po wakacjach (obozie harcerskim) miałem do zdania dwa egzaminy: matematykę i fizykę, oba ustne „oblałem” w drugim terminie, do pierwszego przed wakacjami nie przystąpiłem.

Pozostało mi zastosować się do rad prof. Stanisława Kurzawy:

– Na Lasowy!

Kierunek, który wskazywał kościstym palcem, pokrywał się z budynkiem Wydziału Leśnego Akademii Rolniczej po przeciwległej stronie alei Mickiewicza.

„Jeśli pan potrafisz naprawić żelazko, to jeszcze nie powód, żeby pan musiał studiować na Wydziale Elektrycznym AGH”, zwykł mawiać w takich okazjach profesor.

Ponieważ „po drodze” do rzeczonego wydziału leśnego stał budynek Wydziału Górniczego AGH, postanowiłem spróbować szczęścia interweniując u Prorektora ds. Nauki prof. Jana Manitiusa. Po wnikliwej i życzliwej rozmowie z Nim, oczekując w sekretariacie zaobserwowałem ruch Dziekanów: Wydziału Elektrotechniki prof. Jana Barzyńskiego i Wydziału Górniczego prof. Juliana Sulima-Samujłły, po czym prof. Manitius oznajmił mi, że zostałem przyjęty na I rok Wydziału Górniczego AGH. Ja ze swej strony obiecałem Mu solennie poprawę mojego stosunku do nauki.

Wydział Górniczy AGH

W dniu 19 października 1959 roku pojawiłem się na ćwiczeniach z fizyki prowadzonych przez mgr. Jerzego Niewodniczańskiego.

– Chyba się pan pomylił, tu jest Wydział Górniczy – powiedział Asystent, który aż nadto dobrze znał mnie z poprzednich lat.

– Niestety nie jest to pomyłka – westchnąłem i pilnie zacząłem notować zadanie z tablicy.

Poznałem nowych kolegów, z którymi z ochotą zabrałem się do nauki. Prawie wszyscy z nich mieszkali w domu akademickim przy ul. Reymonta 17. Uczyliśmy się na zmianę, albo ja u nich albo oni u mnie. Do mnie najczęściej przychodzili Zbyszek Klajmon i Zbyszek Żabski. Od początku kolegowałem z Karolem Legierskim i Jurkiem Martinem mieszkającymi na prywatnej „stancji”. Starostą grupy został Tadeusz Ciurzyński, pamiętam zaś: Andrzeja Filipowskiego, Jurka Grabowskiego, Waldka Matlakiewicza, Leszka Stafińskiego, Wacka Perzyńskiego, Janusza Siennickiego, Tadka Odrobińskiego, Marcina Wróblewskiego czy Mirka Włosińskiego. Dosyć trudnym przedmiotem była krystalografia wykładana przez doc. Andrzeja Oberca. Nie opuściłem żadnego wykładu i dosyć staranie prowadziłem notatki, więc namówiony przez kolegów wykonałem kopie zeszytu na matryce spirytusowe, z których później sporządziłem oczekiwaną liczbę kopii. Miałem ułatwione zadanie, gdyż redagowałem i wydawałem periodyk Komendy Hufca ZHP Kraków-Łobzów pod tytułem „Informacje HSI”. Po pierwszym roku odbyliśmy praktykę górniczą, którą zamieniliśmy w regularną pracę zarobkową (zaliczoną do emerytury) w kopalni „Siersza” w składzie: Ireneusz Gorczyca, Wacek Perzyński, Julian Siennicki i ja. Najedliśmy się sporo strachu, gdy z jednej dziennej szychty Wacek wrócił dopiero w nocy, bo chodnik do szybu został zasypany zawałem.

Na drugim roku otrzymaliśmy mundury górnicze przysługujące studentom AGH. Najbardziej cieszył się z tego mój Ojciec, gdyż nie trzeba mi było kupować płaszcza, stalowo-szary szynel doskonale pełnił tę rolę do końca studiów. Trzeba było na początku IV semestru zdecydować się i wybrać fundatora stypendiów fundowanych, które właśnie wchodziły w życie. Wraz z Tadziem Ciurzyńskim zdecydowaliśmy się na Przedsiębiorstwo Poszukiwań Naftowych w Pile, a równocześnie wybraliśmy sekcję wiertniczą od VI semestru studiów. Zanim jeszcze ukończyliśmy ten drugi rok trzeba było pozdawać egzaminy z mechaniki teoretycznej i wytrzymałości materiałów. Oba te przedmioty w Katedrze Mechaniki Górniczej, kierowanej przez prof. Antoniego Sałustowicza, wykładał doc. Stanisław Korman. Bardzo mnie te przedmioty interesowały, wzorowo prowadziłem zeszyt z notatkami, lecz jakoś nie miałem szczęścia przy zdawaniu mechaniki teoretycznej. Za szóstym „podejściem” byłem już tak „wyćwiczony”, że wprawdzie mogło mi się nie powieść wyprowadzenie wzorów, ale znałem wzory na momenty bezwładności wszystkich możliwych figur geometrycznych wskazywanych przez egzaminatora. Niemiłosiernie pokreśliłem kartkę papieru, na której miałem napisać rozwiązanie zadania, u dołu zaś wykaligrafowałem wzór końcowy i zakreśliłem go podwójną, estetyczną ramką.

– No! No! Ale pan nagryzmolił! Pokreślił pan tak, że nie można nic odczytać. Ale doszedł pan do prawidłowego wyniku, wyskrzeczał patrząc gdzieś w róg pokoju ponad oknem, niemiłosiernie zezując, doc. Korman. Otrzymałem wreszcie upragnioną ocenę dostateczną. Po wyjściu z egzaminu odebrałem narty od oczekującego kolegi i pospieszyliśmy na dworzec, aby zdążyć na pociąg w Bieszczady.

Po drugim roku wszyscy studenci szkoleni wojskowo odbywali obóz wakacyjny w jednostce wojskowej. Samo szkolenie w ciągu roku akademickiego miało tę nieprzyjemną stronę, że jeden określony dzień tygodnia był w całości w dyspozycji Studium Wojskowego. Opuszczony dzień szkolenia należało „odrobić” w innym terminie z inną grupą studencką, która przerabiała ten sam temat. Brak zaliczenia ze szkolenia wojskowego skutkował skierowaniem do zasadniczej służby w jednostce wojskowej. To był bardzo skuteczny system „dyscyplinowania” (właściwie ujarzmiania) studentów w czasie studiów. Mnie objęcie tym systemem uniemożliwiało wyrwanie się w góry w trakcie trwania roku akademickiego, co było prawdziwą udręką. Na obozie wojskowym w Chełmie Lubelskim trzymaliśmy się razem w grupce byłych harcerzy, więc czas wojskowy mijał nam szybko i skutecznie, gdyż znaliśmy wyjścia z wszelkich szykan serwowanych nam przez podoficerów. Najlepiej wypadły ćwiczenia na poligonie i spanie w obozie urządzonym z płacht namiotowych, w czym mieliśmy już pewne doświadczenie (np. wybór jak najdłuższego płaszcza, w którym wprawdzie ciężko było się poruszać, ale doskonale nadawał się do spania).

Trzeci rok studiów był dla mnie przełomowy. Przede wszystkim wybór sekcji, o czym już była mowa przy okazji stypendiów fundowanych. Nowi koledzy, wprawdzie znani z sesji egzaminacyjnych lub z zajęć wojskowych, lecz teraz w tym składzie mieliśmy dotrwać do dyplomu. Znowu los pozwolił mi się zetknąć z Wieśkiem Wantuchem, z którym zaczynałem studia na Wydziale Elektrotechniki i Edkiem Kotylakiem z tego samego roku elektrycznego. Wprawdzie w składzie sekcji był starosta poprzedniej grupy Tadek Ciurzyński, ale koledzy wybrali mnie starostą sekcji wiertniczej. Przekazałem prowadzenie drużyny harcerzy wychowankom i nagle odczułem, że mam bardzo dużo czasu wolnego. Terenem mojej nowej działalności społecznej stało się Zrzeszenie Studentów Polskich. Chociaż głównym moim zainteresowaniem była turystyka górska, wybrałem za namową kolegów dziedzinę pomocy ekonomicznej (stypendia, domy akademickie, stołówki). Innym działaniem był studencki ruch naukowy. Przystąpiłem do Koła Naukowego Wiertników, z początku jako jedyny z naszego roku. Koło urządzało wyjazdy studyjne do ciekawych z punktu widzenia wiertnictwa obiektów. Były to najczęściej wiercenia głębokie z użyciem nowoczesnych wiertnic. Już pod koniec października wziąłem udział w wycieczce do Zakopanego, gdzie odwiedziliśmy wiercenie głębokiego otworu pod nazwą Zakopane IG 1. Kierował nim inż. Woźniak, który w sposób fachowy wprowadził nas w tajniki budowy geologicznej oraz konstrukcji wiertnicy (chyba to była radziecka UZTM). Nawiercono wodę gorącą na południowych zboczach Antałówki, dzisiaj jest tam kąpielisko termalne. Przy okazji tego wyjazdu miałem okazję poznać kolegów z dwu wyższych roczników sekcji Wiertnictwa.

W grudniu, z okazji Barbórki, wziąłem udział w sesji naukowej studentów AGH. Po raz pierwszy wystąpiłem publicznie wygłaszając referat na temat perspektyw wykorzystania najnowszych technik w technologii wiercenia. Wszedłem w krąg kolegów organizujących sesje studenckie pod kierownictwem opiekuna studenckiego ruchu naukowego pionu górniczego mgr. inż. Stanisława Ropskiego. Po ukończeniu trzeciego roku studiów odbyłem praktykę wakacyjną w Przedsiębiorstwie Poszukiwań Naftowych w Krakowie, wyjechałem na wiercenie Gumniska 1 koło Tarnowa. Zapoznałem się z ciekawą konstrukcyjnie wiertnicą produkcji rumuńskiej 4 LD. Była ona jedną z najnowocześniejszych konstrukcji ówczesnych czasów z wieżo-masztem podnoszonym z własnego wyciągu. Przygotowałem zgrabne sprawozdanie z praktyki ilustrowane serią wykonanych przeze mnie fotografii. Entuzjastyczną opinię napisał opiekun praktyk z ramienia przedsiębiorstwa inż. Zechenter, którą załączyłem do opracowania zgłoszonego na konkurs sprawozdań z praktyk studenckich zorganizowany przez ZSP. Nie zdziwiło mnie, że praca została wyróżniona w skali uczelni. Oceny z egzaminów zdawanych w ciągu ostatnich dwu semestrów były na tyle dobre, że pozwoliło mi to na staranie się o stypendium naukowe, które było zdecydowanie wyższe od stypendium fundowanego, które dotychczas pobierałem. Jeśli do tego dodać niewielkie „uposażenie”, które pobierałem jako szef baterii, wypełniając funkcje administracyjne w cotygodniowym szkoleniu wojskowym mojego rocznika z Wydziałów: Górniczego, Geologicznego i Geodezji, finansowo powodziło mi się znacznie lepiej niż później po ukończeniu studiów podczas stażu inżynierskiego w przedsiębiorstwie.

Program studiów był ciekawy, przedmioty bezpośrednio dotyczące wybranego przeze mnie kierunku uzupełniane były takimi jak: geodezja, budownictwo ogólne, górnictwo podziemne i odkrywkowe, urządzenia elektryczne w górnictwie, obróbka termiczna i wiórowa metali. Wiertnictwo wykładał prof. Jan Cząstka, pomagali mu w tym trzej doktorzy: Ludwik Szostak, Józef Raczkowski oraz Karol Wojnar, którzy prowadzili ćwiczenia lub wykładali przedmioty nawiązujące do głównego tematu. Profesor Zdzisław Wilk wykładał przedmioty związane z eksploatacją złóż ropy naftowej i gazu ziemnego. Katedry kierowane przez obu profesorów znajdowały się po dwu stronach długiego korytarza na II piętrze budynku A-1. Nie wiadomo już dlaczego profesorowie prowadzili ze sobą stałą wojnę podjazdową, którą musieli łagodzić laboranci obu katedr, żyjący ze sobą w symbiozie i niebywałej zgodzie. Obaj wymienieni wcześniej profesorowie byli oryginałami, ale bodaj większym był prof. Wilk, który zjawiając się na pierwszym wykładzie najpierw zdejmował czapkę narciarską typu norweskiego, którą zawsze nosił na łysawej głowie, zręcznym ruchem rzucał ją na wieszak stojący w kącie sali (zawsze trafiał!) i odzywał się w te słowa:

– Cześć! Jestem Wilk, dla złych studentów – pies.

Zresztą, kto jest złym studentem decydował on sam. Z naszego roku „mianował” nim Staszka Mirka, który pochodząc z Podhala („Łod Zákopanego”) nigdy nie odzywał się inaczej jak po góralsku. Staszek cechował się pogodnym charakterem i miał oryginalne poczucie humoru. Kiedyś odpowiadając na ćwiczeniach z elektrotechniki ogólnej na temat budowy i zasady działania transformatora tak długo bredził coś o prądach błądzących oraz ich błądzeniu, że w końcu rozeźlony asystent postawił mu dwóję.

– A cóz to, zázartować ni mozno? – zakończył swoją wypowiedź niedoszły elektryk, czym ostatecznie dobił mgr. Wnęka.

Do egzaminów najczęściej przygotowywałem się z Karolem Legierskim. a czasami z Krysią Czekaj (obecnie Banaszewską), studentami sekcji Eksploatacja Złóż Ropy i Gazu. Tak więc z Karolem poszliśmy do egzaminu końcowego z geologii naftowej do prof. Stanisława Wdowiarza. Profesor był nie tylko pedantem, ale zachowywał się w stosunku do studentów z dużą dozą galanterii (szczególnie w stosunku do kobiet). Notatki, które prowadziłem z tego przedmiotu były bardzo lakoniczne, natomiast mapki i przekroje geologiczne spełniały wszystkie wymagania przedmiotu. Byłem bardziej przygotowany do rysowania schematów niż do werbalnego ich tłumaczenia. Karol był przygotowany odwrotnie. Uzgodniliśmy, że na każde pytanie zadane przez pana profesora każdy z nas będzie odpowiadał według najlepszych swoich umiejętności. Sam egzamin zaczął się dość niefortunnie. Po kilkugodzinnym wyczekiwaniu na egzaminatora (był równocześnie dyrektorem krakowskiego oddziału Państwowego Instytutu Geologicznego) profesor poprosił Karola o otwarcie okna w gabinecie, gdzie mieliśmy być egzaminowani. Karol otwarł i… klamka mu została w dłoni.

– Mam nadzieję, że nie wpłynie to na wynik egzaminu?

– To będzie zależeć od stanu panów wiedzy – odpowiedział Profesor nie poruszony faktem urwania klamki.

Przez pewien czas egzamin przebiegał według naszego planu: ja rysowałem, Karol kwieciście opisywał. Na zakończenie profesor zwrócił się do mnie z pytaniem o złoża Tîrgu Jiu (gazowe) i Tîrgu Ocna (ropne) w Karpatach Południowych w Rumunii. Pytania te nawiązywały do stażu odbywanego przez prof. Wdowiarza w Rumunii przed II wojną światową, o czym wspominał na wykładanym przez siebie przedmiocie. Przy tej okazji wspominał z wdzięcznością mojego Ojca, który profesora przygotowywał do stażu na lektoracie języka rumuńskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Zabrałem się żwawo do rysowania przekrojów obu złóż, Karola zatkało, bo nie miał w swoich notatkach nic na temat tych złóż. Efektem takiej postawy było obniżenie oceny dla nas obu do dobrego.

W czasie tego roku akademickiego odbyło się zebranie założycielskie Koła Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Przemysłu Naftowego przy AGH, które odbyło się w Domu Technika przy ul. Straszewskiego 28. Jak zapamiętałem pomysłodawcami tego przedsięwzięcia byli: inż. Reguła z OUG Kraków, inż. Franciszek Weydlich prezes Oddziału SITPNaft w Krakowie, inż. Kazimierz Mischke z Instututu Naftowego w Krakowie i prof. Jan Cząstka. Nowo powstałe Koło zrzeszało pracowników Katedr Wiertnictwa i Eksploatacji Ropy i Gazu oraz studentów obu sekcji. Z ramienia studentów zostaliśmy wybrani do zarządu koła obaj z Karolem Legierskim. Na krótko przed zakończeniem roku akademickiego zostałem zaproszony przez kolegów – działaczy ruchu naukowego studentów pionu górniczego do wzięcia udziału w wycieczce objazdowej mającej na celu zapoznanie się z górnictwem Austrii. Z tego powodu musiałem zdać wszystkie egzaminy semestru letniego w sesji przedwakacyjnej, gdyż termin wyjazdu do Austrii przewidywał zajęcie całego września. Pozostał mi do zdania jedynie egzamin z hydrogeologii u dr. Antoniego Kleczkowskiego, który nie egzaminował w czerwcu, gdyż był zajęty swoją habilitacją. Los uśmiechnął się do mnie w czasie prowadzonego przeze mnie górskiego obozu wędrownego PTTK. Gdy stojąc przed schroniskiem na Turbaczu objaśniałem uczestnikom obozu panoramę Tatr, dołączył do słuchaczy dr Kleczkowski z żoną. Wykorzystałem dogodną sytuacje i poprosiłem, aby właśnie tutaj mnie przeegzaminował. Egzamin odbył się w jadalni schroniska w sympatycznej atmosferze i wzajemnym zrozumieniu. Otrzymałem ocenę dobry, którą dr Kleczkowski zapisał na papierowej serwetce z jadalni. Po powrocie z Austrii oddałem indeks z serwetką do wpisania oceny.

Wyjazd do Austrii był niewątpliwie wielkim przeżyciem. Prawdopodobnie większość z nas po raz pierwszy udawała się na tzw. „zachód” (choć geograficznie bliższym określeniem było raczej południe). Wypełniliśmy cały autobus FIAT wypożyczony z Kopalni „Sobieski” (widziałem na wiedeńskiej ulicy starszego pana salutującego na widok nazwy kopalni wymalowanej na pojeździe), opiekunami naukowymi „wyprawy” byli profesorowie Józef Znański i Witold Żabicki. Na granicy austriackiej oczekiwali na nas asystenci z Montanische Hochschule Leoben panowie Lechner i Krobath, którzy opiekowali się nami przez cały czas pobytu w ich kraju. Dzisiaj ciężko mi jest przypomnieć sobie kolegów biorących udział w praktyce, niektórzy z nich to: Piotr Dziekoński, Wojtek Urban, Piątek, Piotr Lipka, Kozioł, Tadek Odrobiński, Jacek Radłowski, Marian Wierzbicki, „obie” Sowy: Piotr i Zbyszek oraz partner moich wycieczek górskich Jurek Koziarski. Praktykę rozpoczęliśmy we Wiedniu, zwiedzanie, zakupy, rozrywki na Praterze, wino na Maria Hilfer Strasse. Nocowaliśmy w schronisku młodzieżowym zaskoczeni niespotykanym w naszym życiu studenckim luksusem tego przybytku. Jeden dzień spędziliśmy na zwiedzaniu wierceń i eksploatacji ropy naftowej i gazu w najbliższym otoczeniu Wiednia w tzw. Basenie Wiedeńskim. Ten dzień był jakby specjalnie przygotowany dla mnie – jedynego przedstawiciela „nafciarzy” w naszym gronie. Jednakże gospodarze wyjaśnili, że trwa długoletni proces odchodzenia od górnictwa węglowego w kierunku innych źródeł energii. Zwalniani pracownicy znajdują nowe miejsca pracy właśnie tutaj. Zostaliśmy ugoszczeni w stołówce pracowniczej, rodzaje platerowych sztućców oraz kolejne dania zapisałem sobie w kalendarzyku. Na koniec kawa, koniak, papierosy i cygara! W kącie sali kilku robotników jadło podobnie jak my. Z kolei w Leoben nocowaliśmy w domu akademickim, lecz nie przewidziano spotkania z naszymi austriackimi rówieśnikami. W okolicach Leoben odwiedziliśmy kopalnię rudy żelaza-górę Eisenerz. Organizatorzy naszego pobytu zadbali o równomierne rozłożenie akcentów kulturalno-turystycznych i techniczno-górniczych w ciągu całej trasy. Przejechaliśmy więc przez Wysokie Taury „najwyżej położoną szosą” w Austrii, zatrzymując się na kilka godzin w pięknym miejscu widokowym, położonym nieopodal najwyższego szczytu austriackiego Grossglocner. Zjazd autobusu drogą o stałym nachyleniu ponad 15% mógł się zakończyć niefortunnie, gdyby ktoś siedzący z tyłu pojazdu nie zaalarmował, że czuje swąd palącej się gumy. Zatrzymaliśmy się i kierowcy chłodzili rozgrzane bębny hamulcowe i felgi okładami z mokrych szmat. Zjechawszy do związkowego kraju Karyntii, zatrzymaliśmy się w przytulnym pensjonacie nad jeziorem Maria Wörth niopodal Klagenfurtu. W czasie gdy wszyscy koledzy zwiedzali kopalnię rud cynku i ołowiu w Bleibergu, „urwaliśmy się” z Jurkiem Koziarskim na szczyt Dobratsch (2176 m. n.p.m.) wznoszący się tuż ponad tą miejscowością. W drodze powrotnej do naszego miejsca noclegowego podziwialiśmy z okien autobusu bielący się łańcuch Karawanków na horyzoncie. Ten widok tak nas zafascynował (Jurka i mnie), że wyprosiliśmy u naszych opiekunów o zgodę na udanie się w te góry w czasie zbliżającego się weekendu. Pozwolenie otrzymaliśmy, choć „Klaus” (jak nazwaliśmy pana Krobatha) oponował z uwagi na niebezpieczeństwa grożące nam ze strony pilnujących „żelaznej kurtyny” żołnierzy jugosłowiańskich. Pomimo tego w sobotę wieczorem wyruszyliśmy z plecakami, cieniutkimi kocykami (z pensjonatu), odrobiną prowiantu i termosem z gorącą herbatą. Mieliśmy do dyspozycji niezbyt dokładną mapkę poglądową tego rejonu i… dużą dozę optymizmu. Noc spędziliśmy pomiędzy dwoma jeziorkami w okolicy Keutschach, kłuci niemiłosiernie przez liczne komary. O świcie Jurek nazbierał całe naręcza dorodnych grzybów. Gdy dotarliśmy nad Drawę spostrzegliśmy, że jej nie sforsujemy po podwinięciu nogawek powyżej kolan. Zresztą już w starożytności legiony rzymskie posuwając się ku północy miały również kłopoty z przejściem tej rzeki. Na nasze szczęście spotkaliśmy starszą wieśniaczkę – Słowenkę, która łodzią przewiozła nas na drugi brzeg. Umówiliśmy się na określoną godzinę wieczorem na powrotny kurs. Jurek starał się zrewanżować za jej pomoc zebranymi grzybami. Powybierała najbardziej dorodne prawdziwki, a reszta ku rozpaczy rasowego grzybiarza wylądowała w nurcie Drawy, rozrzucana szerokim gestem przez wiosłującą kobietę. Uporczywie kierowaliśmy się w kierunku południowym ku Karawankom. Nie mogliśmy ich spostrzec, gdyż panowała poranna mgła. Jeden z indagowanych przez nas wieśniaków wskazał palcem prosto w niebo. I rzeczywiście, po opadnięciu mgły zobaczyliśmy góry wznoszące się tuż nad naszymi głowami. Czekało nas strome podejście po zarośniętych zboczach. Koło południa wdrapaliśmy się na Mittagskögel (słow. Kepa) o wysokości 2143 m n.p.m., nie zauważywszy żadnego śladu „żelaznej kurtyny” ani jugosłowiańskich strażników granicznych (a może nie dotarliśmy na sam szczyt?). Potem już nastąpił szybki odwrót, aby zdążyć na łódź, którą przepłynęliśmy Drawę. Starsza pani czekała na nas i przewiozła na drugi brzeg. Solidnie zmęczeni i głodni dotarliśmy wieczorem do pensjonatu, gdzie wysłuchaliśmy opowieści kolegów, którzy w czasie, gdy nas nie było oddawali się przyjemnościom, jakie mogły ich spotkać w podalpejskim kurorcie. Potem zwiedzaliśmy najgłębszą kopalnię węgla błyszczącego (odmiana węgla brunatnego) w Fohnsdorfie oraz kopalnię odkrywkową węgla brunatnego (lignitu) w okolicy St. Andrä w Karyntii. Następnie przenieśliśmy się do Salzburga, gdzie najpierw piliśmy ciemne piwo w Augustiner Keller, a rankiem tropiliśmy ślady Mozarta, by później wdrapać się na wzgórze zamkowe nad tym zadziwiającym miastem. Po dziedzińcach zamkowych błąkałem się wraz z kolegą z Gliwic odbywającym w Austrii praktykę IAESTE, który dołączył do naszej grupy w Leoben za zgodą naszych opiekunów. „Waletował” zazwyczaj w pokojach, które dzieliliśmy z Jurkiem Koziarskim. Na zamku poznaliśmy studentkę Helgę Hiermanstetter, z którą we troje zwiedzaliśmy miasto. Z Helgą utrzymywałem jeszcze przez rok korespondencyjny kontakt. Ze Salzburga przez Linz udaliśmy się na granicę z Czechosłowacją, po drodze zatrzymawszy się w okolicach Stockerau, gdzie po wypiciu solidnej porcji dolno-austriackiego rieslingu pożegnaliśmy austriackich leiterów panów Lechnera i Krobatha.

Wakacyjna podróż po Austrii dla wielu z nas była ważną cezurą w dalszym życiu zawodowym. Część kolegów od dawna pracuje poza Polską, ja dzięki wspomnieniom z Karawanków poznałem swoją żonę – Słowenkę i w związku z tym bywałem w tych górach, tym razem podchodząc od południowej strony.

Po rozpoczęciu ostatniego roku studiów zacząłem przygotowywać referat na sesję naukową górników, która miała odbyć się w okresie Barbórki. Zaopatrzony w listy „uwierzytelniające” od prof. Cząstki udałem się do Piły do fundatora mojego stypendium – Przedsiębiorstwa Poszukiwań Naftowych. Przyjęto mnie ponad wszelkie wyobrażenia. Znałem już wcześniej inż. Adama Hannesa, który opiekował się z ramienia przedsiębiorstwa wycieczką koła naukowego wiertników, którą prowadziłem jako przewodniczący tego koła w zastępstwie opiekuna z ramienia AGH, który z sobie tylko znanych powodów w ostatniej chwili odmówił uczestnictwa w tej imprezie. Ponieważ temat referatu (później zaś pracy dyplomowej) częściowo dotyczył geologii, trafiłem do pracowni kierowanej przez inż. Tadeusza Kasprzaka, gdzie uzyskałem życzliwą pomoc. Referat, który wygłosiłem na sesji organizowanej przez kolegów Piotra Dziekońskiego, Dobrosława Chudzio, Wojtka Urbana, Stanisława Piechotę i innych pod kierunkiem doc. Andrzeja Dunikowskiego, spotkał się z zainteresowaniem i dobrym przyjęciem. Zostałem zaproszony na sesję studencką do Gliwic, gdzie przedstawiony temat uzyskał I miejsce w sekcji górniczej. Mój Ojciec, który zasiadł w ławach w towarzystwie prof. Znańskiego, mógł nareszcie czuć się dumny ze syna, który dotychczas „powodów do dumy nie dostarczał”.

Po ukończeniu zajęć w semestrze zimowym piątego roku studiów postanowiliśmy urządzić komers na zakończenie nauki na AGH. Z ramienia sekcji wiertnictwa organizacją zająłem się ja, a z ramienia sekcji eksploatacji ropy i gazu Karol Legierski. Udaliśmy się do Sekretarza Generalnego SITPNaft inż. Porębalskiego z prośbą o nieodpłatne udostępnienie sali w Domu Technika przy ul. Straszewskiego 28. Uzgodniliśmy menu, przygotowali preliminarz, zebraliśmy pieniądze i po zakończeniu zajęć spotkaliśmy się w restauracji w podziemiach budynku. Z grona nauczycielskiego był oczywiście prof. Jan Cząstka, doc. Józef Raczkowski, dr Kazimierz Liszka, dr Zofia Köhsling. Licznie zgromadzona młodzież niecierpliwiła się przedłużającym się przemówieniem prof. Cząstki, kolega Jan Juruś pod stołem napełniał wódką kolejne kieliszki, a ja nie wiem już z jakiego powodu zaksztusiłem się barszczem, stygnącym z powodu długości toastu wygłaszanego przez profesora, wypuściłem nosem fontannę wprost na biała bluzkę dr Köhslingowej. W powstałym z tego powodu zamieszaniu prof. Cząstka spojrzał na zegarek kieszonkowy i rzekł:

– Niech to będzie ostatnia godzina wykładu dla was na drogę zawodowego życia.

Tym zakończył, dyskretnie się wycofał, za nim powychodzili inni przedstawiciele grona pedagogicznego. Pozostał jedynie dr Liszka by dopilnować właściwej atmosfery na zabawie. Sama zabawa musiała być przednia, bo mimo, że mieliśmy do dyspozycji salę taneczną na I piętrze, nikt z „balujących” podziemnej restauracji nie opuszczał. Tańce odbywały się w sali restauracyjnej po usunięciu części krzeseł i odstawieniu stołów pod ściany. Tańczono między innymi do zaimprowizowanej melodii i klaskań, które prowadził kolega Hamdi Hanafi: „dr Liszka tańczy samba, samba!”, lub też do wydobywających się z magnetofonu chrapliwych melodii tanecznych. W końcu para: Eljana Gajewska z Mundkiem Gumińskim tak zakleszczyła się pomiędzy nogami odwróconych krzeseł, że z trudem stamtąd wydobyła się z pomocą kolegów. Hanka Jurka (później Wantuchowa) tańczyła solo owijając się w zerwana taśmę magnetofonową jak w serpentynę…

***

Nazwałem w tytule AGH moją uczelnią, bo w niej nie tylko pobierałem nauki na poziomie wyższym, ale w budynku C-1 oświadczyłem się mojej żonie, z którą szczęśliwie spędzam życie od 45 lat, tu uzyskałem stopień doktora w 1971 roku, a od 1974 do 2000 roku pracowałem naukowo na Wydziale Geologii, Ochrony Środowiska i Geofizyki. Jeśli do tego dodać, że starszy ze synów również ukończył AGH, to staje się jasnym, dlaczego traktuję ją w ten sposób.

Wojciech Biedrzycki