Vivat Akademia
Periodyk Akademii Górniczo-Hutniczej
19 marzec 2024

Francisco Roberto Figueroa Silva

Wspomnienia absolwenta Akademii Górniczo-Hutniczej

Nazywam się Francisco Roberto Figueroa Silva. Jestem Metysem pochodzącym z biednej rodziny. Urodziłem się na Kubie 11 maja 1943 roku. Po maturze w 1961 roku otrzymałem możliwość skorzystania ze stypendium i podjęcia studiów wyższych za granicą. Los skierował mnie do Polski na studia na Wydział Metalurgiczny, abym kształcił się w specjalności nieznanej w tamtych czasach w moim rodzinnym kraju. Było to coś, o czym wcześniej nie śniłem nawet w najśmielszych marzeniach. Otrzymałem przywilej bycia pierwszym Kubańczykiem, który uzyskał dyplom ukończenia studiów na jednej z wyższych uczelni w Polsce!

Od dnia, w którym od pana Profesora Mirosława Karbowniczka, ówczesnego dziekana Wydziału Inżynierii Metali i Informatyki Przemysłowej Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, a obecnie Prorektora ds. Ogólnych, otrzymałem zaproszenie do udziału w obchodach jubileuszu 90-lecia Wydziału i zarazem 45 rocznicy ukończenia przeze mnie studiów i odebrania na tej polskiej uczelni dyplomu inżyniera metalurga, zaczęły ożywać w mojej głowie i sercu nie tylko wspomnienia z okresu sześciu lat, jakie przeżyłem ucząc się w Polsce.

Angel Wong Sio – na zdjęciu przykucnięty, trzeci od lewej

Angel Wong Sio – na zdjęciu przykucnięty, trzeci od lewej - fot. arch. R. Silva

Podczas 12-godzinnego lotu z Hawany przez Frankfurt na uroczyste obchody do Krakowa, kłębiły się w mojej głowie wspomnienia wywołujące w pamięci wspaniałych kolegów, przyjaciół oraz profesorów, którzy tyle wysiłku i serca włożyli, aby ukształtować z nas dobrych i zdolnych specjalistów. Przebiegłem również w myślach 45 lat mojej pracy zawodowej, którą rozpocząłem jako inżynier w Pierwszej Kubańskiej Fabryce Niklu w Nicaro, założonej w tym samym roku, w którym przyszedłem na świat. Dzięki wiedzy zdobytej na polskiej uczelni, miałem zaszczyt być dyrektorem spiekalni wytwarzającej produkt eksportowy, umożliwiający mojemu krajowi pozyskiwanie dewiz niezbędnych dla rozwoju ekonomicznego mojej ojczyzny.

To studia w AGH przyczyniły się do uformowania mnie jako wszechstronnego technika, posiadającego wiedzę z ekonomii inżynieryjnej, dzięki czemu mogłem nie tylko pracować w przemyśle zajmującym się produkcją niklu na Kubie, ale również zostać Głównym Specjalistą do Spraw Wydobycia i Produkcji Niklu w Centralnej Komisji Zarządzania w latach 80. ubiegłego wieku, o przekrojowym spojrzeniu na gospodarkę kubańską. W późniejszych latach pełniłem również obowiązki szefa handlu zagranicznego Kubańskiego Przemysłu Niklowego.

Pierwsza grupa stypendystów po przybyciu do Polski

Pierwsza grupa stypendystów po przybyciu do Polski - fot. arch. R. Silva

Uzyskanie w Polsce wykształcenia na wysokim poziomie, delektowanie się poznawaniem pięknej, różnorodnej i bogatej kultury polskiej, nauczenie się bardzo trudnego języka, zapoznanie się z bogatą tysiącletnią historią niezwykle gościnnej ludności tego kraju oraz nawiązanie z Polakami niezniszczalnej i zawsze żywej przyjaźni stało się konsekwencją cudownego okresu w życiu każdego z nas, kto miał okazję studiować w tym kraju. To wszystko razem wzięte, plus doskonałe wykształcenie jakie zdobyliśmy, ogromnie nam pomogło również w rozwoju naszego sposobu myślenia i pojmowania świata.

Moje korzenie

Kiedy jeszcze byłem bardzo mały i uczęszczałem do Szkoły Powszechnej numer 33 na osiedlu Zamora w dzielnicy Marianao w Hawanie, moimi ulubionymi przedmiotami były geografia i historia. Znałem wszystkie stolice świata, który istniał w latach 50. XX wieku i namiętnie czytałem książki przygodowe dla dzieci. Ojciec nauczył mnie czytać używając w tym celu gazet i zwyczaj codziennego przeglądania prasy zachowałem przez ponad 60 lat mojego życia, niezależnie od miejsca, w którym bym się znajdował.

Mam wrażenie, że nigdy nie zdołam dostatecznie odwdzięczyć się mojemu ojcu Celestino Figueroa Valdés’owi za wszystko, czego się od niego nauczyłem. Mój tato w swoim życiu był szewcem, czyścibutem i imał się jeszcze wielu innych zawodów, aby w końcu zostać jednym z najlepszych kucharzy kubańskich w znakomitym, o międzynarodowej sławie, hawańskim Kabarecie Tropicana.

Moja mama Silvia Silva Balado była zwyczajną panią domu. Odkąd pamiętam, emanowała radością. Na jej ustach zawsze gościł uśmiech, nie schodził z jej twarzy nawet w najtrudniejszych momentach życiowych. Była przykładną córką, drugą z jedenaściorga rodzeństwa i z miłości do swojej matki oraz braci i sióstr również swoim dzieciom przekazała i wpoiła znaczenie i wagę więzi rodzinnych.

W naszym domu zawsze było wesoło. Byłem najstarszym dzieckiem Celestyna i Sylvii. Moje dwie siostry, Esperanza i Consuelo, były ode mnie młodsze o 2 i 7 lat. Aż do siódmego roku życia mama usypiała mnie w swoich ramionach, kołysząc się w fotelu na biegunach. Wszyscy mówili, i myślę, że mieli rację, że byłem jej najbardziej ukochanym dzieckiem. Pomimo iż tata był jednym z najlepszych kucharzy na Kubie, to kiedy byłem małym chłopcem zawsze mówiłem, że bardziej mi smakowało jedzenie przyrządzane przez mamę. Bo ona gotowała tak jak ja lubiłem i jak ja sobie życzyłem.

Zwyczajem, który do dziś dnia zachował się w mojej rodzinie, są rodzinne spotkania niedzielne. Ja i moje siostry jesteśmy wdzięczni naszym rodzicom za ich poświęcenie, dzięki któremu wszyscy troje mogliśmy się kształcić i ukończyć wyższe studia.

Pierwsi przyjaciele cudzoziemcy – dwaj ekwadorczycy

Pierwsi przyjaciele cudzoziemcy – dwaj ekwadorczycy - fot. arch. R. Silva

Pamiętam pierwsze programy „Pisz i czytaj” kubańskiej telewizji z lat 70., kiedy już byłem dyplomowanym inżynierem. Mój ojciec uwielbiał współzawodniczyć ze mną i z telewizyjnymi uczestnikami programu w udzielaniu odpowiedzi na stawiane w programie pytania. I wypadał w tej rywalizacji bardzo dobrze!

Dzięki niemu zacząłem poznawać Polskę: europejski kraj prawie nieznany w Ameryce Łacińskiej. Od niego dowiedziałem się po raz pierwszy o potwornościach, jakie Polacy przeżyli podczas wojny, poznałem częściowo jego historię i usłyszałem o nadzwyczajnym muzyku i kompozytorze polskim Fryderyku Chopinie. Być może dzięki temu Polska nie objawiła mi się jako zupełnie obce miejsce, gdy 1 października 1961 roku, mając zaledwie 18 lat, znalazłem się w Warszawie, aby rozpocząć nowe życie jako student obcokrajowiec.

O Polsce uczyłem się również w szkole. W Liceum Ogólnokształcącym w Marianao mieliśmy wspaniałą panią profesor Estrellę Elisę Rey Betancourt, która uczyła historii starożytnej, średniowiecznej, nowoczesnej i współczesnej. Jej lekcje były tak niezwykłe, że nie było możliwości nie poznać i nie nauczyć się dzięki nim historii świata. To na lekcjach pani Betancourt dowiedziałem się o walkach między Polakami i Niemcami, o rozbiorach Polski, o wojnach z Rosją, kontaktach z innymi krajami europejskimi i poznałem wiele faktów historycznych. Dzięki temu oraz długim, wielogodzinnym rozmowom z moim ojcem dotyczącym historii świata, rozbudziła się we mnie ciekawość poznania tego interesującego kraju.

Ważna decyzja

Od momentu zwycięstwa Rewolucji uczestniczyłem w przedsięwzięciach rewolucyjnych. W Liceum Ogólnokształcącym byłem jednym z założycieli Milicji Studenckiej, organizacji, która przygotowywała uczniów szkół średnich i studentów do ich działalności militarnej. Podczas licznych zajęć uczyliśmy się strzelać, składać i rozkładać broń, poznawaliśmy dyscyplinę wojskową, odbywaliśmy długie marsze po wzgórzach otaczających Hawanę i uczyliśmy się wielu praktycznych i przydatnych rzeczy. Szczerze mówiąc, życie wojskowe podobało mi się i pociągało mnie.

W październiku 1960 roku skończyłem Pierwszą Milicyjną Szkołę Wojskową w Woskowej Szkole Kadetów w Hawanie, gdzie po raz pierwszy wziąłem udział w 62-kilometrowym marszu, którego celem było dać dowody hartu i wytrzymałość milicjantów. Miałem honor być członkiem Batalionu 111, który był pierwszym, jaki powstał na Kubie i otrzymał nazwę Pionierskiego Batalionu Kubańskich Batalionów Bitewnych.

Przed domem turysty w Warszawie

Przed domem turysty w Warszawie - fot. arch. R. Silva

Zostałem wtedy odkomenderowany na maleńką wyspę Isla de Pinos, czyli Wyspę Świerków (dzisiaj nazywającą się Isla de la Juventud, co po polsku znaczy Wyspa Młodości), na południu Kuby, z zadaniem utworzenia obozów szkoleniowych. Później brałem udział w walce z bandytami w górach Escambray położonych w środkowej części Kuby. Pomimo młodego wieku, mundur i udział w działaniach militarnych stały się nieodłączną częścią mojego życia. Na Kubie byłem człowiekiem uprzywilejowanym, bo w wieku lat 17 skończyłem liceum i miałem maturę, a oprócz tego byłem oficerem Batalionu 111 Narodowych Rewolucyjnych Milicji Kubańskich. Byłem więc idealnym kandydatem na zawodowego wojskowego.

15 kwietnia 1961 roku, w mundurze milicyjnym i w oczekiwaniu na inwazję, o której wiedzieliśmy, że została przygotowana przez rząd Stanów Zjednoczonych i która już się rozpoczęła od bombardowań lotnisk Rancho Boyeros i Ciudad Libertad w Hawanie oraz w Santiago de Cuba, zdałem ostatni egzamin z piątego roku szkoły średniej w Liceum Ogólnokształcącym w Marianao. Po zdaniu egzaminu powróciłem do miejsca stacjonowania mojego Batalionu 111, gdzie wraz z innymi oczekiwałem na rozkazy mające wyznaczyć nam dalsze działania.

Po zwycięstwie w trwających 72 godziny walkach z uczestnikami inwazji na Playa Girón, osiągniętym dzięki bohaterskiemu udziałowi w nich całego narodu, wielu z nas stanęło przed koniecznością wyboru między pozostaniem w wojsku lub kontynuowaniem nauki bądź to na Uniwersytecie Hawańskim, bądź jako stypendysta na jakiejś uczelni zagranicznej.

W tamtym mniej więcej czasie miały miejsce jeszcze inne wydarzenia, które całkowicie zmieniły bieg mojego życia. Dowódca Che Guevara przebywał wtedy z wizytą w krajach ówczesnego Obozu Socjalistycznego i pośród zawartych umów znalazła się umowa dotycząca uprzemysłowienia kraju, w związku z czym potrzebowaliśmy setek fachowców. Uzgodniono z tymi krajami, że zostaną wysłani do nich, w tym również do Polski, młodzi maturzyści na studia uniwersyteckie.

Któregoś majowego dnia 1961 roku, ja i 16 innych kolegów z Liceum z Marianao, należących do Batalionu 111, siedzieliśmy sobie w cieniu drzew na jednej z plaż w zachodniej części Hawany, gdzie przebywał okopany nasz Batalion w oczekiwaniu na niechybny ponowny atak wojska amerykańskiego. Nie baliśmy się i pomimo zagrożenia inwazją snuliśmy plany na przyszłość. My, młodzi ludzie, z których żaden nie skończył jeszcze 20 lat, podejmowaliśmy decyzje dotyczące naszej przyszłości, naszego życia. Większość z nas zdecydowała, że jeśli inwazja amerykańska nie nastąpi, złoży wnioski o przyznanie stypendiów w ówczesnych krajach socjalistycznych. Wszystkie te kraje, bez wyjątku, stanowiły dla nas tajemnicę. Koledzy wyznaczyli mnie, abym się podjął rozpoznania sytuacji w Ministerstwie Przemysłu, odnośnie stypendiów.

Przed domem turysty w Warszawie

Przed domem turysty w Warszawie - fot. arch. R. Silva

W ministerstwie poinformowano mnie, że pozostało jeszcze tylko jedno stypendium na studia hutnicze w Polsce i jedno stypendium na takie same studia w Związku Radzieckim. Były jeszcze stypendia na studia na Węgrzech, w Czechosłowacji i w Rumunii, na kierunkach Elektrycznym, Mechanicznym, Automatyzacji, Wydobycia i Przetwórstwa Ropy Naftowej i innych. Poprosiłem o stypendium na studia hutnicze w Polsce, a mój serdeczny przyjaciel Pedro Fernández Coffigni, o stypendium na takie same studia, ale w ZSRR.

Na Kubie nie było studiów o kierunku hutnictwo i nie miałem najmniejszego pojęcia, na czym one mogły polegać. Jedyne co wiedziałem to to, że mogłem nauczyć się wytapiać stal, a ponieważ od dziecka moje życie związane było z gorącą kuchnią mojego ojca, byłem przeświadczony, że te studia mi się spodobają. Kiedy któregoś popołudnia, już po wypełnieniu wniosku o przyznanie mi stypendium, po powrocie do domu powiedziałem rodzicom, że jadę na pięć lat na studia do Polski, nie było wymówek z ich strony, nie było płaczu, ani nie usłyszałem żadnego złego słowa. Powiedzieli tylko do mnie: „Wiesz co robisz, mamy do ciebie zaufanie. Nie zawiedź nas”.

I taka to była moja ważna decyzja, którą podjąłem. I dzisiaj, pół wieku później, jestem pewien, że nie zawiodłem ani moich rodziców, ani tych, którzy mi zaufali.

W Polsce

Gdy 1 października 1961 roku znalazłem się w Warszawie, byłem zafascynowany. Wszystko tak różniło się od tego co znałem. W obecnym czasie w stolicy Polski było mało Kubańczyków. Ambasada zajmowała niewielki domek i zatrudniała nieliczny personel. Nie wiedziałem dokąd dalej los poniesie mnie i moich kolegów, ale wszyscy chcieliśmy zostać w stolicy. Warszawa wywarła na nas ogromne wrażenie. Od razu zwróciłem uwagę na ogromną ilość przechodniów na ulicach i ogromny budynek wznoszący się w centrum miasta: Pałac Kultury i Nauki. Jego architektura była dla nas czymś zupełnie nowym i zaskakującym. Było też dużo tramwajów, trolejbusów i autobusów przemieszczających się w różnych kierunkach.

Po wypłaceniu nam stypendium (1 000 złotych) i pieniędzy przeznaczonych na kupno odzieży (4 000 złotych), ruszyliśmy na zakupy. Było to nasze pierwsze zadanie w czasie pobytu w Warszawie: kupić wszystko, czego moglibyśmy potrzebować. Nikt z nas nie miał pojęcia co powinien kupić. Niektórzy z nas kupili palta zimowe, które, jak się później okazało były zupełnie niemodne. Inni kupili lekkie płaszcze, długie kalesony, ocieplane podkoszulki na chłody, koszule flanelowe czy buty na kożuchu.

Po dwóch dniach spędzonych w Warszawie wsadzono nas do autobusu i wyruszyliśmy do miasta, które miało nam przysporzyć wiele radości i w którym mieliśmy się nauczyć języka tak niezbędnego do przyszłych studiów. Kiedy zobaczyliśmy napisaną po polsku jego nazwę i usłyszeliśmy ją, nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, że pismo i wymowa tak bardzo mogą się różnić: Łódź. To było nasze pierwsze zaskakujące spotkanie z językiem polskim i pierwsza obserwacja: różnica między pisownią i wymową. Niestety, muszę być szczery i wyznać, że Łódź, którą zobaczyłem po raz pierwszy wcale mi się nie spodobała. Dzień był szary i zimny, jak na nasze przyzwyczajone do tropików ciała. To nie było miasto, jakie miałem nadzieję zobaczyć. Jednakże stało się ono miejscem, w którym poznałem pierwsze litery i słowa polskie, i które odegrało niebagatelną rolę w moim przyszłym życiu.

Pojechaliśmy do Szkoły Języków Obcych, gdzie przez rok mieliśmy się uczyć języka polskiego, a oprócz tego uczęszczać na lekcje matematyki, fizyki i chemii, aby wyrównać poziom naszych wiadomości z poziomem studentów polskich po egzaminie maturalnym, równoważnym naszemu kubańskiemu egzaminowi kończącemu naukę w szkole średniej: bachillerato. W akademiku, w którym nas zakwaterowano, mieliśmy dobre warunki mieszkalne.

Wreszcie nadszedł tak długo oczekiwany moment rozpoczęcia życia studenckiego. Teraz miałem nowych kolegów i przyjaciół, spośród których wielu miało zostać moimi kolegami z pracy przez resztę życia.

Grupa Kubańczyków, którzy jako pierwsi obywatele z tego kraju, przyjechali studiować w Polsce, liczyła 40 osób. Po zdaniu egzaminu kończącego kurs językowy mieliliśmy studiować hutnictwo w Krakowie, Inżynierię Mechaniczną i Chemiczną w Warszawie oraz Budowę Okrętów w Gdańsku.

Pięć lat w Krakowie

Po ukończeniu rocznego kursu języka polskiego moi koledzy Daysi Galán, Ariel Masó, Rogelio Orihuela i ja byliśmy gotowi do podjęcia studiów wyższych na Wydziale Metalurgicznym w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Pojechaliśmy z Rogelio do Krakowa z całym naszym dobytkiem obejmującym sporą ilość książek oraz wszystko to, co zakupiliśmy w Warszawie i Łodzi. Każdy z nas miał ze sobą dwie walizy, jeden karton i kilka toreb podróżnych, co bardzo utrudniało nam poruszanie się. Podróż pociągiem minęła przyjemnie. Dojechaliśmy na krakowski Dworzec Kolejowy po południu 1 września 1962 roku.

Pierwsza grupa studentów kubańskich została rozlokowana w dwóch różnych akademikach. Ja i Rogelio Orihuela zamieszkaliśmy w akademiku męskim przy ulicy Rejmonta, bardzo blisko akademii, natomiast małżeństwo Daysi Galán i Ariel Masó, zamieszkało w akademiku żeńskim przy ulicy Wyspiańskiego.

Tutejsze akademiki były mniej komfortowe niż te, w których mieszkaliśmy w Łodzi. Mieszkaliśmy razem z dwoma studentami polskimi: Jerzym Markowiczem i Andrzejem Maciorem. Zostali naszymi wspaniałymi kolegami przez cały okres studiów. Przekazali nam ogromną wiedzę dotyczącą polskich zwyczajów i obyczajów, swoich rodzin, opowiadali o nauce w szkole średniej i o tym, co zdecydowało, że podjęli studia na Wydziale Hutniczym. I o wielu innych niezwykle interesujących sprawach.

W każdy weekend Jurek i Andrzej jeździli do swoich rodzinnych domów, skąd wracali późnym wieczorem w niedzielę, albo w poniedziałek rano, obładowani wiktuałami wspaniałej polskiej kuchni. Dzięki nim poznałem cudowny smak polskich chłopskich kiełbas, chleba ze smalcem i skwarkami, marynat warzywnych domowego wyrobu i innych przysmaków, które do dziś wspominam z nostalgią.

Nasi koledzy, dla odmiany, stali się ekspertami w odniesieniu do Kuby i jej zwyczajów. Poznali jacy są Kubańczycy, jak myślimy i jak czujemy. Nastąpiła więc wszechstronna i owocna wymiana poglądów i myśli, w wielu przypadkach różniących się znacznie, ale zawsze szczerych i pełnych szacunku.

W Akademii Górniczo-Hutniczej

Profesorowie traktowali nas naprawdę wspaniale. Początkowo mieliśmy sporo kłopotów ze zrozumieniem wykładów, ponieważ stanęliśmy w obliczu języka zupełnie innego od tego, z którym mieliśmy do czynienia na co dzień. Jednak zawsze znajdował się profesor, który potrafił pomóc nam zrozumieć swoje wyjaśnienia lub wykłady bez irytowania się.

Profesorem odpowiedzialnym za grupę Kubańczyków był dr Józef Kalisz, wykładający fizykę. Był człowiekiem niezwykle rygorystycznym i wymagającym w stosunku do swoich studentów. Wszyscy polscy studenci dosłownie drżeli ze strachu na sam dźwięk jego nazwiska. Opowiadano rzeczy, prawdziwe lub zmyślone, o wymaganiach jakie stawiał studentom. A jednak okazało się, że to dzikie lwisko jest człowiekiem o niezwykłym sercu. Z czasem stał się naszym prawdziwym przyjacielem. Dbał i pieczołowicie zajmował się nami, interesował się wynikami osiąganymi na studiach i kłopotami, z jakimi się zmagaliśmy. Był tak niezwykle życzliwy, że pewnego dnia zaprosił wszystkich Kubańczyków studiujących w Krakowie na obiad do swojego domu, a studiowało nas wtedy dwanaścioro. Przygotował dla nas prawdziwą ucztę.

Kiedy byliśmy studentami, nie potrafiliśmy w pełni docenić wielkości naszych profesorów. Dopiero po latach, kiedy już jako absolwenci musieliśmy w codziennej pracy stosować wiedzę nabytą podczas studiów, zrozumieliśmy jaką najważniejszą naukę przekazano nam w Akademii Górniczo-Hutniczej: uczono nas myśleć i analizować. Być może pamięć mnie zawiedzie i nie zdołam wymienić wszystkich profesorów, którzy w czasie studiów wywarli na mnie ogromny wpływ, jednakże niektórych pamiętam z nadzwyczajną wyrazistością i wspominam z wielkim szacunkiem. Mieliśmy szczęście mieć profesorów wymagających, dokładnych i profesjonalnych, będących ludźmi o nadzwyczajnej jakości w wymiarze ludzkim. Przede wszystkim pragnę wyróżnić pana profesora Kiejstuta Żemaitisa, Rektora Akademii w latach kiedy studiowałem na tej uczelni i z którym miałem zajęcia z Metalurgii Stali. W późniejszych latach, kiedy pracowałem jako Attache Naukowo-Techniczny przy Ambasadzie Kuby w Japonii, mogłem w pełni docenić ogrom i znaczenie, jakie miały nauki dawane nam przez jeszcze dwóch innych profesorów mojej uczelni. Byli to dwaj bracia, panowie Eugeniusz Mazanek i Tadeusz Mazanek. Kiedy byłem studentem, obaj byli wicedziekanami i zawsze traktowali nas niezwykle ciepło. Pan profesor Kazimierz Mamro był pedagogiem wielkiej miary i wszyscy studenci z mojej grupy z przyjemnością uczęszczali na jego zajęcia z metalurgii. Pan docent Wacław Różański był naszym dziekanem przez cały okres studiów. Pan Tadeusz Filar miał z nami zajęcia z przedmiotu, którego nie lubiłem, z Gospodarki Cieplnej i Budowy Pieców. Ponieważ nie byłem za dobry z rysunku, obawiałem się tego przedmiotu. Jednakże pan profesor zdołał przekonać mnie do dogłębnego zapoznania się z tematyką wykorzystania ciepła i budowy pieców. Pan profesor Tadeusz Malkiewicz był szefem Katedry Metalografii i Obróbki Cieplnej. Dzięki wiedzy przekazanej nam przez pana profesora mogłem poznać i zobaczyć pod mikroskopem świat połączeń metalograficznych. Był to cudowny świat odkrywany przez nas na każdych zajęciach z panem profesorem. Pan profesor Franciszek Byrtus prowadził zajęcia z przedmiotu, który ja uważałem za całkowicie nieprzydatny dla nas, Kubańczyków – koksownictwo. Jednak dzięki tym zajęciom zrozumiałem, że człowiek nie może się do niczego uprzedzać. Proces produkcyjny był ogromnie interesujący i dawał nam wizję możliwości wykorzystania jednego z zasobów energetycznych, jakimi dysponowała Polska. Pan profesor Ryszard Benesch był osobą, z którą rozmawiałem niezliczoną ilość razy na najprzeróżniejsze tematy. Właściwie do dziś dnia nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak dobrze się ze mną dogadywał. Interesowało go moje życie na Kubie, moja rodzina i przyjaciele.

W czasie studiów miałem wielu dobrych kolegów i przyjaciół. Byłoby niemożliwe wymienić i wspomnieć tutaj wszystkich. Jedną z rzeczy, których bardzo żałuję na obecnym etapie mojego życia, jest fakt, że po ukończeniu studiów i wyjeździe z Polski nie zdołałem utrzymać kontaktu z Jurkiem Markowiczem. Był moim wspaniałym kolegą i drogim przyjacielem. Był genialnym studentem, o wrodzonej inteligencji i godnym pozazdroszczenia poczuciu humoru. Jurek był jednym z pierwszych kolegów ze studiów, którzy zaprosili mnie w odwiedziny do swojego domu rodzinnego, abym poznał jego najbliższych. Obdarzyli mnie tak wielkim uczuciem, że przez wszystkie lata studiów uważałem ich za Moją Wielką Polską Rodzinę.

Mam wrażenie, że poznałem Kraków znacznie lepiej niż znałem moje rodzinne miasto Hawanę z okresu lat sześćdziesiątych. Byłem we wszystkich jego dzielnicach, we wszystkich miejscach historycznych, w parkach i ogrodach, przejechałem je wzdłuż i wszerz wszystkimi liniami tramwajowymi. Pracowałem też 6 miesięcy w Hucie im. Lenina i poznałem miasto Nowa Huta wybudowane przez robotników przemysłu stalowego. Było to miasto bezpieczne i przyjazne. Często chodziłem do teatru, kina, opery i na imprezy sportowe. Myślę, że udało mi się poznać wszystkie ośrodki kulturalne Krakowa w tamtym czasie.

Opracowała Ilona Trębacz

Artykuł jest częścią większej całości, którą autor Roberto Figuroa napisał z myślą o wydaniu książki opartej na swoich wspomnieniach, związanych z pobytem w Polsce.